TAPIS - ręcznie pikowany quilt z notką egzystencjalną

 


Znów pojawiam się nagle po kolejnej długiej przerwie. Zresztą czy aż tak długiej? Mam wrażenie, że od 1,5 roku czas i tak przestał płynąć. Albo inaczej, część czasu, ta osobista, przeznaczona dla siebie na spacery, spotkania i ogólnie pojęte przyjemności, oddzieliła się i zaczęła podążać innym rytmem. Powiedzmy sobie szczerze, nigdy nie byłam duszą towarzystwa i przesiadywania w domu, to dla mnie bardziej wymówka, niż przymus. Mimo to coś się jednak zmieniło. 


Z jednej strony w świadomości ten czas się nigdy nie kończy. Jutro też jest dzień i ten dzień będzie bardzo podobny do tego dzisiaj i do rosnącej ilości dni z bezpośredniej przeszłości. Spieszyć się? Spiesz się powoli. Czy to nie jest pewien rodzaj luksusu? 


Może jest to dobry czas na podejmowanie się zadań mozolnych, czasochłonnych, których perspektywa ukończenia jest w dalekiej przyszłości. W tej statycznej rzeczywistości, w której zostaliśmy zamrożeni możemy postawić na jakość, a ta rzadko idzie w parze z pośpiechem. 


A może po prostu zaklinam rzeczywistość.  


Tak czy inaczej, mój niekończący się projekt jednak doczekał swojego końca. Niespieszny rok później mogę pochwalić się efektem tej przygody i z dumą powiedzieć, że to właśnie było to - przygoda. Zaczynam na coraz więcej rzeczy patrzyć z tej perspektywy. 

Zawsze mogło być lepiej. Zawsze mogło być też gorzej. A najgorzej byłoby nie skończyć w ogóle. 


Teraz narzutę czeka kolejna przygoda. Tym razem na własną rękę. Narzuta jedzie do nowego domu, a ja jestem wzbogacona o kolejną refleksję, że dzięki temu, cokolwiek się stanie, być może "nie wszystek umrę". A przynajmniej nie od razu :)


Szablon na ten quilt znajdziecie na stronie Art Gallery Fabrics.

Bow and Arrow baby quilt - to nie tak jak myślisz!



Chwilę mnie nie było, przyznaję. Początkowo to miała być krótka chwila, która jednak przedłużyła się do ponad dwuletniej nieobecności, dlatego czuję, że winna jestem Wam jakieś krótkie bodaj wyjaśnienie.
A więc zaczęło się od kupna mieszkania i niekończącego się remontu. W międzyczasie pojawiły się różne komplikacje rodzinne, także te najbardziej tragiczne. Do tego wszystkiego straciłam pracę i dosyć długo szukałam nowej. Zmianie uległa nawet ilość psów w stadzie - dołączył do nas Chrupek (który dzisiaj jest głównym modelem na zdjęciach), ale niestety pożegnaliśmy pod koniec lutego Odysa, który dzielnie dożył aż 16 lat. To nie jest jednak tak, że przez ten czas działy się same kataklizmy, choć czasem odnosiłam takie wrażenie. Mieszkanie wciąż powoli urządzamy, ale już jest to bardziej dom, niż swędzący strup. Zajęłam się też trochę renowacją mebli i kiedy czas i warunki pozwalały, trochę nawet szyłam. No i dziś chciałam zaprezentować jeden z ostatnich moich uszytków właśnie. 

BOW AND ARROWS BABY QUILT
Powracam z kocykiem dziecięcym, co może budzić Wasze podejrzenia co do zmiany naszej sytuacji rodzinnej, ale pragnę uspokoić, że kocyk jest prezentem dla mojej kuzynki i jej nowo narodzonej córeczki Niah :) Nie widujemy się zbyt często, moja kuzynka urodziła się i mieszka w Niemczech, baby quilt wydał mi się stosownym podarunkiem, bo jak każdy quilt jest czymś osobistym i szytym od serca. Jest takim ciepłym ramieniem, które otula i koi. Dobór kolorów może i tendencyjny, wiadomo, dziewczynka, to na pewno będzie chciała być różową księżniczką, ale odcienie różu są... yyy... różne, a do tego tworzą taki efekt ombre (a przynajmniej taki był zamysł), więc myślę, że nawet buntownicza księżniczka go pokocha :)


PIKOWANIE, NO CÓŻ...
W życiu trzeba znaleźć swoją niszę. Pikowanie? Za trudne? No, mnie przerasta, ale to nic. Tak jak pisuar w muzeum potrafi być sztuką, tak nieskromnie uważam, że moje koślawe pikowanie z wolnej ręki oprawione w elegancką ramkę DAJE RADĘ! ;) Do tego jaka może być lepsza okazja na gryzmoły, jeśli nie kołderka dla dziecka. Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi o wymówkę, ale o znalezienie swojego wewnętrznego dziecka i po prostu czerpanie radości z zajęcia, które w normalnych okolicznościach może nie należeć do ulubionych. Osobiście uważam, że przy ręcznie wszytej ramce, każdy z nas może być Jasonem Pollockiem pikowania!

zdjęcie z telefonu


 
WZÓR
Wzór, z którego korzystałam to Bow and Arrows stworzony przez Suzy Quilts. To darmowy wzór, który dostajemy w prezencie po dołączeniu do newslettera. To już drugi raz, kiedy postanowiłam uszyć coś od Suzy, moją wersję Warrior quiltu możecie zobaczyć w notce tutaj. Linkuję jeszcze notkę z bloga Suzy, która jest moją absolutną inspiracją jeśli chodzi o to, ale i o wszystkie inne moje pikowania do tej pory. 


No a na koniec sneak peek tego, nad czym pracuję aktualnie :) Też prezent - na szczęście pod Choinkę, więc jest szansa, że zdążę.

zdjęcie z telefonu
Pozdrawiam zbłąkanych wędrowców. Do szybkiego!

ADORE LA - soczysty, urodzinowy quilt dla Mary


Pamiętają to już tylko najstarsi górale, ale kiedyś wspominałam o szyciu sukulentowej kołderki na prezent urodzinowy dla mojej przyjaciółki. Kołderkę uszyłam na czas (początek lutego!), znów problematyczne okazało się uwiecznienie jej na zdjęciach. Prób było kilka, jedne kończyły się pijaństwem, inne po prostu okrutnym lenistwem, ale udało się. Oto ona.



WIECIE JAK NIE WYMIĄĆ KOŁDERKI W TRANSPORCIE???

Zacznijmy od początku. Ten wzór nosi nazwę Adore La i jego autorem jest Angela Pingel. Instrukcję szycia, wraz z szablonami możecie bezpłatnie pobrać na stronie robertkaufman.com. W oryginalnym projekcie quilt uszyty jest z jednobarwnych tkanin, ale ja postanowiłam trochę z nim zaszaleć.

Punktem wyjściowym była kolorystyka wnętrza. U Mary w salonie panują dosyć soczyste kolory i odważne wzory. Do tego chciałam, żeby quilt w jakiś sposób nawiązywał do zeszłorocznego prezentu - patchworkowej, falistej poduszki, którą możecie zobaczyć w tym wpisie. Zależało mi na kolekcji tkanin w soczystych odcieniach zieleni i żółtego z organicznym motywem. Padło na succulence od Art Gallery Fabrics. Dobrałam to tego tłustą ćwiartkę połyskującego różu Shimmer Reflection Peach od Michaela Millera.

Już w nowym domu!

Osobiście jestem absolutnie zakochana w tych kolorach i wzorach! Mogliście już zresztą zobaczyć uszytą przeze mnie poszewkę z resztek w jednym z poprzednich wiosennych wpisów
Wracając do quiltu... Trochę drunkards path, a reszta gładkie tło... Pójdzie szybko i bez problemów. Czyżby?

Ooops!

Było więc kilka poprawek (musiałam spruć pół quiltu...), ale ostatecznie udało się ogłosić pełen sukces - top był gotowy. Top topem, ale co dalej? Pikowanie śniło mi się po nocach. Serio. Ja wiem, że dla niektórych jest to najprzyjemniejsza część, dla mnie jest to zawsze trauma. Pomijając moje wątpliwe umiejętności przesuwania tej zawsze za dużej płachty pod maszyną, to sesję pikowania zawsze skutkują u mnie migreną. Pewnie źle siedzę, za bardzo się staram i napinam mięśnie karku... Jakkolwiek by to sadomasochistycznie nie zabrzmiało, to ostatecznie czuję jednak jakbym wykonała kawał ciężkiej fizycznej roboty, co daje pewną bolesną satysfakcję.


A więc pikowanie. Tak, tak - w końcu oświeciło mnie kiedy siedziałam w wannie, a jakże. Geometryczny chaos z wolnej ręki na tle, a na liściach coś bardziej roślinnego. Te geometryczne wzory pikowało się super, do tego w ekspresowym tempie! Początek trochę nerwowy, ale jak już zapełniłam kawałek, to bardzo spodobał mi się uzyskany efekt zmiętej chusteczki. 


Niby mogłam pojechać tak też po liściach, ale na liście specjalnie dobrałam nitki w pasujących kolorach. No i się zaczęło tak zwane quilting to death... Złapałam fazę, a potem już było za późno, żeby się wycofać. Ostatecznie tło, czyli jakieś 80% quiltu, przepikowałam w mniej więcej godzinę. Liście zajęły mi kolejne 3 wieczory...


Każdy liść dostał swój własny, wyjątkowy motyw, a kontur zaznaczyłam ciemnozieloną nitką od lewej strony (od plecków kołderki). Powiem tak: jestem dosyć zadowolona z tego jak wszystko wyszło, jak nitki się wtopiły w kolorowe wzory na przedniej stronie, z ogólnej faktury jaką uzyskałam. Dosyć zadowolona, ale nie zwalona z nóg. Nie wiem czy Wy też tak macie, że prawie zawsze pod koniec pracy zostaje niedosyt? W sumie nie jestem specjalnie doświadczona quilterką, może to po prostu przyjdzie z czasem?
Mary - moja obdarowana przyjaciółka - ukochała sobie tę kołderkę. Dostała też w gratisie resztkową poszewkę, o której wspominałam wcześniej. Pomimo, że męczy mnie trochę świadomość, że może mogłam pewne rzeczy lepiej przemyśleć i uszyć, to największa satysfakcja płynie z faktu, że Mary się podoba :) 


SO DEARLY QAL z Quilts my Way #1 BLUE


Ostatnimi czasy zazwyczaj jest mnie mało na moim blogu, ale skoro już się wczoraj pojawiłam z nową poduchą, to równie dobrze mogę pobyć przez chwilę hiperaktywna. 

W tym roku postanowiłam dołączyć do QAL Gosi Pawłowskiej z bloga Quilts My Way. Zeszłoroczną zabawę podglądałam zawistnie, bo aby aktywnie uczestniczyć trochę brakowało mi czasu, a trochę umiejętności. W tym roku Gosia prezentuje sekretny quilt o tytułowej nazwie So Dearly szyty metodą paper piecing, którą bardzo lubię. Tempo zabawy jest również na moje możliwości, ponieważ co miesiąc będzie do uszycia jeden blok. Jeśli chcecie dołączyć, możecie to zrobić w każdym momencie trwania zabawy - ze szczegółami zabawy zapoznacie się na blogu Gosi, a efekty pracy uczestników podglądać można na profilu facebookowym.

Na pierwszy strzał postanowiłam sięgnąć po ukochane morsko-niebieskie shimmery. Pielęgnowałam je w skrytce od dłuższego czasu, aż nadszedł godny moment. Pierwszy blok uszyłam od razu, z wypiekami na twarzy, przy 3, lub 4 odcinkach Trapped na Netflixie. Islandzki chłód pasował mi do chłodnych tonów tkanin. 

Jestem dumna z tego jak na gotowym bloku pięknie łączą się wszystkie punkty. Trochę martwi mnie jednak, że kolorystycznie te moje shimmery się troszkę stapiają ze sobą. Mam nadzieję, że przy skończonym projekcie zabłyszczą jak pięknie oszlifowany kamień. Co mnie troszkę dobiło, to że po skończeniu szycia, podczas podziwiania efektu swojej pracy zauważyłam, ze zamieniłam jeden kolor z 1 na 3... Wyrwało mi się nawet na głos coś, czego nie wypada cytować ba blogu szyciowym...  Potem jeszcze trochę przeżywałam, ale ostatecznie postanowiłam, że na razie niech tak zostanie! Podejmę decyzję co z tym zrobić pod koniec zabawy.

Na pewno nie popełnię tego samego błędu przy szyciu różowej wersji kolorystycznej tego bloku, bo planuję uszyć (co najmniej) dwa quilty! Ale o tym niedługo (jak przyjdzie wypłata, żeby domówić tkaninę na tło).






Wiosenny Folk Snowflake - wprawki z techniką paper piecing


Jestem, jestem. Żyję, czasem trochę szyję, a nawet zdarza się, że coś skończę. Kończenie jest najfajniejsze w szyciu, ale nie zdarza się ot tak, po prostu. Trzeba poświęcić czas i się postarać, a potem zrobić przyzwoite zdjęcia, napisać wpis o tym jak to się szyło, a na końcu ogarnąć media społecznościowe. Ja się ostatnio, dla odmiany, wykładam na etapie robienia zdjęć. Umówiłam się w zeszły weekend z moją przyjaciółką Mary, żeby zrobić zdjęcia jej urodzinowej kołderce. Najpierw plażing na błoniach z wilkiem, a potem wycieczka na Dolnych Młynów, bo pomyślałam, że ten hipsterski industrial będzie fajnym tłem dla kołderki. Wiecie, taki profesjonalny blogerski klimat, modna cegła i knajpy wśród pustostanów. Wszystko szło ok, doszłyśmy na miejsce z wilkiem, zamówiłyśmy piwo i zaczekałyśmy aż słońce trochę zajdzie, bo światło było wciąż za mocne. Zamówiłyśmy kolejne piwo, rozmowa kleiła się jak za dawnych lat, aż tu nagle wróciłam po 23:00 do domu wężykiem, a rano na aparacie znalazłam tylko jedno zdjęcie piwa, na dodatek ze źle ustawionym balansem bieli. Taki wieczór należy zaliczyć oczywiście do udanych, ale nie bardzo jest czym się pochwalić na blogu.


W ogóle szycie zaczęło się od picia piwa. Okazja była wyśmienita, bo akurat było św. Patryka. Nie żeby brak okazji nie był wystarczająco dobrą okazją, ale ta była wyjątkowa, bo można się napić Guinnessa. Moja pierwsza, samodzielna, zagraniczna wycieczka była do Dublina (wieki temu!) i od tego czasu przez ten jeden dzień w roku czuję się trochę Irlandką. 


Zdjęcia udało mi się wreszcie poczynić dzisiaj w ogródku przykamienicznym, pod przekwitająca magnolią... 


Wiem, że nie wszystko wyszło idealnie, ale poszewka spodobała się Mary (pasuje jej do kołderki, którą już dostała) i do niej powędruje. Ja natomiast zabieram się za szycie pierwszego bloku w tegorocznym QAL z Quilts My Way i kończenie jedwabnej bluzki z jednego z ostatnich numerów Burdy. Mam nadzieję, że do zobaczenia wkrótce!


***

FOLK SNOWFLAKE
wykrój via craftsy
autorstwa Julianny Gąsiorowskiej

DOMOWE HAUTE COUTURE - wprawki z bluzką Advance 9555



DO SKUTKU

Tej bluzce poświęciłam chyba najwięcej czasu i pracy. Czy jest idealna? Oczywiście, że nie! Czy było warto? Zdecydowanie tak! Pomimo prostego kroju bardzo dużo się przy niej nauczyłam.

Chyba najwięcej czasu zajęło mi pilnowanie kratki. Mam teraz obsesję na punkcie dopasowywania wzorów na tkaninie. Kratka na wełnie z której szyłam jest bardzo drobna, dodatkowo tkanina jest dosyć lejąca, dlatego jej ujarzmienie nie było najprostszym zadaniem. Żeby szyło się łatwiej, oraz żeby bluzka nabrała bardziej stabilnej formy, postanowiłam podszyć ją miłą w dotyku, liliową bawełną. Każdy element wykroju skroiłam z wełny z grubym zapasem, następnie umieściłam na rozprasowanej bawełnie i dopiero po ręcznym przyfastrygowaniu ponownie wycięłam. Takie "kanapki" traktowałam dalej jak jeden materiał.
Bluzka początkowo miała mieć podszewkę, ale zrezygnowałam z niej w trakcie szycia i postanowiłam zastąpić wykończeniem z ręcznie wszystej wstążki.
Przód i tył skroiłam zgodnie z kierunkiem materiału, natomiast patki i rękawy po przekątnej. W patki wszyta jest dodatkowa warstwa jedwabnej organzy (skrojonej w poprzek, nie po skosie), która sprawia, że nie rozciągną się one w trakcie użytkowania i czyszczenia. Podszycie (interlining) rękawów, tak jak wierzchnia warstwa, jest skrojone po skosie, aby obie warstwy równo pracowały przy noszeniu. W brzegi dekoltu, zapięcia, rękawków i patek wszyta jest kremowa wypustka. 
Wybór guzików zawsze jest dla mnie problematyczny. Tak było i w tym przypadku. Niestety w moich odziedziczonych zbiorach nie znalazłam nic stosownego, więc musiałam zadowolić się tym, co znalazłam w pasmanterii. Kiedy patrzę na zdjęcia, to kwestionuję swój wybór, ale wydaje mi się, że na żywo dużo zyskują. Być może to kwestia balansu bieli w moim aparacie.

LEWA STRONA MA ZNACZENIE

W szyciu liczy się każdy detal. Wychodzę z założenia, że skoro poświęcam swój czas na szycie, to po to, aby stworzone przeze mnie rzeczy były naprawdę dopracowane i wyjątkowe. Długo szyłam w pośpiechu, a potem bardzo wstydziłam się tego co dzieje się w środku i dziwiłam, że ubrania po drugim praniu rozchodzą się w szwach.
Bardzo długo uważałam też, że kwestia eleganckiego, ręcznego wykończenia leży głównie we wrodzonym talencie. Nic bardziej mylnego! Krawiectwo to rzemiosło, wszystkiego można się nauczyć, a nasze zdolności zależą głównie od praktyki. Żyjemy w dziwnych czasach, kiedy przyzwyczaja się nas do natychmiastowych efektów, jednak wszelkiego rodzaju szeroko rozumiane rękodzieło jest wrogiem pośpiechu.
Teraz, ku swojemu zdziwieniu, bardzo lubię i celebruję czas spędzony z igłą i nitką. Moje szwy stały się proste i estetyczne, a na palcu pojawił się permanentny odcisk, dzięki któremu nie robi mi się dziura w palcu. Nie bardzo potrafię to wyjaśnić, ale może macie tak samo?


Całe odszycie dekoltu i tylnego zapięcia wszyłam ręcznie. Podobnie tasiemki. Najwięcej kłopotu sprawiły rękawy, które wdawałam parokrotnie, a potem musiałam zmienić sposób obszycia ich zapasów, bo mój pierwotny pomysł nie wypalił. Ostatecznie zdecydowałam się obłożyć je cienką tasiemką ze sztucznego jedwabiu (taką jak to scrapbookingu). Serdecznie polecam poszukać jej właśnie do wykończeń szwów - jest o niebo lepsza od poliestrowych, czy bawełnianych, które są dosyć sztywne i brzydko odznaczają się przy delikatnych tkaninach (co zresztą możecie zobaczyć przy dolnym szwie na mojej bluzce).
Przez chwilę chciałam nawet ręcznie wyszyć dziurki, ale próby, które zrobiłam na ścinkach rozwiały moje nadzieje. Przy tym rodzaju materiału i moich umiejętnościach okazało się to nierozsądne. Te maszynowe muszą wystarczyć.
Bluzkę nosi się bardzo dobrze. Podoba mi się w zestawieniu ze spodniami z Burdy, które prezentowała w jednym z pierwszych wpisów na blogu (ile to już czasu minęło).  Łukasz twierdzi, że wyglądam jak w uniformie ze Star Trecka, albo innego serialu science fiction i chyba ma trochę racji... Postaram się zrobić zdjęcie i wrzucić na Instagram, tymczasem musicie nacieszyć się zdjęciami na manekinie. 

CO W NAJBLIŻSZYM CZASIE?

Na pewno będzie kolejny quilt, którego top jest już prawie skończony! Dosyć podekscytowałam się też ostatnim numerem magazynu "Szycie". Uszyłam już model próbny ołówkowej spódnicy i właśnie skroiłam testową wersję okładkowych spodni. Kończę też wełnianą spódnicę z połowy koła i skopiowałam na pergamin prosty płaszcz z lat 60tych... Co z tego wszystkiego wyjdzie? Jak zawsze trudno powiedzieć :) Pożyjemy zobaczymy!

Pozdrawiam i do zobaczenia niedługo!

WARRIOR - najgorsze pikowanie świata


QUILT PO RAZ DRUGI
Stało się. Uszyłam quilt. Uszyłam go już dosyć dawno temu. Jeśli zaglądacie czasem na mojego fejsbuka, albo instagrama, to pewnie go już dosyć dobrze znacie. Miałam z tym quiltem sporo przebojów, potem podobne komplikacje przy robieniu mu zdjęć, aż w końcu straciłam wszelką nadzieję i postanowiłam po prostu wrzucić nowy post. Jeśli za każdym razem będę chciała dokarmiać swój perfekcjonizm, to będę musiała zapomnieć o prowadzeniu bloga...
Przepraszam za długą przerwę w nadawaniu. Szycie u mnie troszkę spowolniło tempo, głównie przez to, że w pracy dołożyli ma kolejne "role" za tyle samo cebuli na wypłacie, więc relaks przy maszynie zamieniam często na bycie kozą w wirtualnej rzeczywistości, albo inne odmóżdżające gry.
Aktywna bywam w tym miesiącu tylko na instagramie, gdzie próbuję nadążyć za listopadowym wyzwaniem Craftoholic Shop. Możecie tam już podejrzeć patchworkową poduchę, która dopiero czeka na swoją notkę na blogu i retro bluzkę, która powoli się szyje.


WARRIOR

Dzisiejszą gwiazdą odcinka jest wojownicza narzutka. Drugi quilt w moim szyciu. Po Brzydalu poczułam się pewnie (trochę zbyt pewnie) i postanowiłam zrealizować marzenie o pledzie w indiański wzór. Przegrzebałam internet i wybrałam wzór Suzy Quilts Warrior, który można bezpłatnie pobrać z jej strony. Co to dla mnie, "doświadczonej quilterki", jest? - pomyślałam. - Drobnostka!

Początek nie był taki zły, ale już przy rzędzie z trójkątami musiałam się nieźle napocić. Z niezidentyfikowanej przyczyny wyszedł parę centymetrów zbyt krótki. Tym razem nie prułam, ale uszyłam jeszcze raz zgodnie z instrukcjami. Wyszło dużo lepiej, ale wciąż nie idealnie. Zresztą cały ten patchwork to historia o tym, jak wbrew staraniom i ogromowi pracy, wszystko szło bardzo nieidealnie. 

Prucia był ogrom na wszystkich etapach szycia... Na szczęście mój mózg opracował obronny mechanizm wypierania traumatycznych zdarzeń i już mam ochotę na szycie kolejnego pledu. Ah ten syndrom sztokholmski!

Już się psychicznie szykuję na szycie urodzinowej kołderki dla mojej przyjaciółki. Poprzednio dostała falistą poszewkę na poduchę, teraz planuję prosty quilt, także z elementami drunkard's path, w soczyste sukulenty. Pomysł możecie podejrzeć tutaj.


Najbardziej problematyczny rząd
ZŁEJ BALETNICY...

Pewnie Was wkurza, że zawsze tak biadolę jak to mi nie poszło, ile było prucia, a potem na koniec efekt nie jest aż tak tragiczny, jak opisuję. Nie mam dzieci (oprócz dwóch psów), ale wyobrażam sobie, że proces twórczy jest podobny do macierzyństwa. Są kobiety, które bardzo źle znoszą ciążę, potem noworodki dają w kość, pojawia się stres i zmęczenie, ale ostatecznie mama patrzy na swoje dziecko z miłością i dumą. Wydaje mi się, że właśnie tak quilterka przeżywa proces twórczy, a potem patrzy na swoje patchworkowe dzieci. Jakiekolwiek by nie były, są nasze własne, warte każdego poświęcenia :)
Jeśli nie chcecie słuchać narzekania, to polecam pooglądać zdjęcia, bo dalej jest jeszcze więcej biadolenia! 

NAJGORSZE PIKOWANIE ŚWIATA 

Pikowanie z wolnej ręki to jest coś, co wygląda fajnie na filmikach na youtubie, jak robi to ktoś inny. Kiedy się próbuję tego po raz pierwszy na własnej maszynie, to wychodzi po prostu żałośnie... Jestem dosyć niecierpliwym człowiekiem, dlatego obrałam strategię, która wtedy wydawała mi się genialnie sprytna. Pikowanie we wzór, który w założeniu ma wyglądać jak dziecięce bazgroły. Inspiracją było zdjęcie innego quiltu ze strony Suzy Quilts, z tego postu. Zasiadłam do maszyny  bez większego przygotowania (poza merytorycznym), bardzo optymistycznie nastawiona, bo w teorii nie mogło pójść źle i po paru sekundach pikowania pomyślałam "o rety...". 
Problemem było wszystko. Zła wysokość biurka, ciężar i wielkość quiltu, a przede wszystkim mój brak doświadczenia... Pikowanie zajęło mi chyba ze trzy dni, podczas których musiałam robić przerwy, bo mięśnie mojego karku płonęły. Nie byłam zadowolona ze swojej pracy, ale na tym etapie było mi już wszystko jedno i chciałam po prostu jak najszybciej skończyć to cierpienie.

DLACZEGO HATIFNAT?

Wzór pikowania ochrzciłam jako pikowanie w hatifnaty. Hatifnaty, to takie śmieszne stwory z Muminków, które istniały nie wiadomo po co i lubiły ładować się piorunami, żeby potem histerycznie falować. Takie jest moje pikowanie: śmieszne (nie mylić z zabawne), porażone piorunem i histerycznie falujące... Wszystko się zgadza.
Sporo quilterek narzeka na proces wszywania ramki. Ja się upieram, że to najfajniejszy i najbardziej satysfakcjonujący etap tworzenia patchworkowej narzuty. Ramka nadaję ostatecznego charakteru quiltowi i magicznie odsuwa na bok wszelkie niedoskonałości. Z ramką nagle brzydkie pikowanie staje się ciekawą fakturą, czymś intencjonalnym. Uważam, że ładnie wszyta ramka jest dużo ważniejsza niż samo pikowanie. To jak brzydki facet, który nagle staje się intrygująco przystojny w idealnie skrojonym garniturze. Wiecie o co mi chodzi, prawda? 
Poniżej Łukasz prezentuje gotową kołderkę. Następnym razem dopilnuję, żeby ubrał bardziej pasujące buty i spodnie, albo uszyję większy quilt, który je ukryje...

Warrior znalazł dom w moim biurze, gdzie klimatyzacja często daje mi się we znaki. Razem ze skórką z liska Stefka, którą uwolniłam z babcinej szafy, tworzy miejsce pracy przyjazne każdej szamance. Kto pracuje w korporacji, nawet niedużej, wie, jak czary i magiczne zaklęcia są na co dzień potrzebne.
A Wy jak sobie radzicie ze zmęczeniem i jesiennym przesileniem?