QUILT PO RAZ DRUGI
Stało się. Uszyłam quilt. Uszyłam go już dosyć dawno temu. Jeśli zaglądacie czasem na mojego fejsbuka, albo instagrama, to pewnie go już dosyć dobrze znacie. Miałam z tym quiltem sporo przebojów, potem podobne komplikacje przy robieniu mu zdjęć, aż w końcu straciłam wszelką nadzieję i postanowiłam po prostu wrzucić nowy post. Jeśli za każdym razem będę chciała dokarmiać swój perfekcjonizm, to będę musiała zapomnieć o prowadzeniu bloga...
Przepraszam za długą przerwę w nadawaniu. Szycie u mnie troszkę spowolniło tempo, głównie przez to, że w pracy dołożyli ma kolejne "role" za tyle samo cebuli na wypłacie, więc relaks przy maszynie zamieniam często na bycie kozą w wirtualnej rzeczywistości, albo inne odmóżdżające gry.
Aktywna bywam w tym miesiącu
tylko na instagramie, gdzie próbuję nadążyć za listopadowym wyzwaniem Craftoholic Shop. Możecie tam już podejrzeć patchworkową poduchę, która dopiero czeka na swoją notkę na blogu i retro bluzkę, która powoli się szyje.
WARRIOR
Dzisiejszą gwiazdą odcinka jest wojownicza narzutka. Drugi quilt w moim szyciu. Po
Brzydalu poczułam się pewnie (trochę zbyt pewnie) i postanowiłam zrealizować marzenie o pledzie w indiański wzór. Przegrzebałam internet i wybrałam wzór
Suzy Quilts Warrior, który można bezpłatnie pobrać z jej strony. Co to dla mnie, "doświadczonej quilterki", jest? - pomyślałam. - Drobnostka!
Początek nie był taki zły, ale już przy rzędzie z trójkątami musiałam się nieźle napocić. Z niezidentyfikowanej przyczyny wyszedł parę centymetrów zbyt krótki. Tym razem nie prułam, ale uszyłam jeszcze raz zgodnie z instrukcjami. Wyszło dużo lepiej, ale wciąż nie idealnie. Zresztą cały ten patchwork to historia o tym, jak wbrew staraniom i ogromowi pracy, wszystko szło bardzo nieidealnie.
Prucia był ogrom na wszystkich etapach szycia... Na szczęście mój mózg opracował obronny mechanizm wypierania traumatycznych zdarzeń i już mam ochotę na szycie kolejnego pledu. Ah ten syndrom sztokholmski!
Już się psychicznie szykuję na szycie urodzinowej kołderki dla mojej przyjaciółki. Poprzednio dostała
falistą poszewkę na poduchę, teraz planuję prosty quilt, także z elementami drunkard's path, w soczyste sukulenty. Pomysł możecie podejrzeć
tutaj.
|
Najbardziej problematyczny rząd |
ZŁEJ BALETNICY...
Pewnie Was wkurza, że zawsze tak biadolę jak to mi nie poszło, ile było prucia, a potem na koniec efekt nie jest aż tak tragiczny, jak opisuję. Nie mam dzieci (oprócz dwóch psów), ale wyobrażam sobie, że proces twórczy jest podobny do macierzyństwa. Są kobiety, które bardzo źle znoszą ciążę, potem noworodki dają w kość, pojawia się stres i zmęczenie, ale ostatecznie mama patrzy na swoje dziecko z miłością i dumą. Wydaje mi się, że właśnie tak quilterka przeżywa proces twórczy, a potem patrzy na swoje patchworkowe dzieci. Jakiekolwiek by nie były, są nasze własne, warte każdego poświęcenia :)
Jeśli nie chcecie słuchać narzekania, to polecam pooglądać zdjęcia, bo dalej jest jeszcze więcej biadolenia!
NAJGORSZE PIKOWANIE ŚWIATA
Pikowanie z wolnej ręki to jest coś, co wygląda fajnie na filmikach na youtubie, jak robi to ktoś inny. Kiedy się próbuję tego po raz pierwszy na własnej maszynie, to wychodzi po prostu żałośnie... Jestem dosyć niecierpliwym człowiekiem, dlatego obrałam strategię, która wtedy wydawała mi się genialnie sprytna. Pikowanie we wzór, który w założeniu ma wyglądać jak dziecięce bazgroły. Inspiracją było zdjęcie innego quiltu ze strony Suzy Quilts,
z tego postu. Zasiadłam do maszyny bez większego przygotowania (poza merytorycznym), bardzo optymistycznie nastawiona, bo w teorii nie mogło pójść źle i po paru sekundach pikowania pomyślałam "o rety...".
Problemem było wszystko. Zła wysokość biurka, ciężar i wielkość quiltu, a przede wszystkim mój brak doświadczenia... Pikowanie zajęło mi chyba ze trzy dni, podczas których musiałam robić przerwy, bo mięśnie mojego karku płonęły. Nie byłam zadowolona ze swojej pracy, ale na tym etapie było mi już wszystko jedno i chciałam po prostu jak najszybciej skończyć to cierpienie.
DLACZEGO HATIFNAT?
Wzór pikowania ochrzciłam jako pikowanie w hatifnaty. Hatifnaty, to takie śmieszne stwory z Muminków, które istniały nie wiadomo po co i lubiły ładować się piorunami, żeby potem histerycznie falować. Takie jest moje pikowanie: śmieszne (nie mylić z zabawne), porażone piorunem i histerycznie falujące... Wszystko się zgadza.
Sporo quilterek narzeka na proces wszywania ramki. Ja się upieram, że to najfajniejszy i najbardziej satysfakcjonujący etap tworzenia patchworkowej narzuty. Ramka nadaję ostatecznego charakteru quiltowi i magicznie odsuwa na bok wszelkie niedoskonałości. Z ramką nagle brzydkie pikowanie staje się ciekawą fakturą, czymś intencjonalnym. Uważam, że ładnie wszyta ramka jest dużo ważniejsza niż samo pikowanie. To jak brzydki facet, który nagle staje się intrygująco przystojny w idealnie skrojonym garniturze. Wiecie o co mi chodzi, prawda?
Poniżej Łukasz prezentuje gotową kołderkę. Następnym razem dopilnuję, żeby ubrał bardziej pasujące buty i spodnie, albo uszyję większy quilt, który je ukryje...
Warrior znalazł dom w moim biurze, gdzie klimatyzacja często daje mi się we znaki. Razem ze skórką z liska Stefka, którą uwolniłam z babcinej szafy, tworzy miejsce pracy przyjazne każdej szamance. Kto pracuje w korporacji, nawet niedużej, wie, jak czary i magiczne zaklęcia są na co dzień potrzebne.
A Wy jak sobie radzicie ze zmęczeniem i jesiennym przesileniem?